Druga twarz Truchtacza… czyli Truchtem do pasji Cz. 3 – Krzysztof
Jacek Księżyk
2025-09-13

O ile poprzedni wywiad był w założeniu energetyczny, głośny, wręcz krzyczący, to tym razem zaproponuję rozmowę raczej stonowaną. Skupiającą się na filozofii, logice, argumentacji. Dzisiejszym bohaterem i moim gościem będzie filozof, logik, doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor uczelni w Instytucie Filozofii Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, Krzysztof Wieczorek. Choć dla mnie, to przede wszystkim mój kolega klubowy, Truchtacz! W Stowarzyszeniu działa i startuje od maja 2009 roku.

Z najlepszą na świecie „pies-makerką” 😊 Przez kilkanaście lat parę tysięcy kilometrów razem przebiegliśmy.
…Krzysztof Wieczorek
Część I – Nauka i filozofia
Jacek: Jak zaczęła się Twoja przygoda z filozofią i logiką?
Krzysztof: Filozofia to był przypadek. Gdy zbliżałem się do matury, nie miałem żadnego planu na swoją przyszłość. Jedyne, co wiedziałem po pięciu latach nauki w technikum elektronicznym, to że na pewno nie chcę być elektronikiem. Jednocześnie bardzo nie chciałem trafić do wojska, a przed tym ratowało dostanie się na jakiekolwiek studia. W szkole byłem dobry z j. polskiego – lubiłem czytać książki i pisać wypracowania, więc zacząłem myśleć o jakimś humanistycznym kierunku. Na filozofię był egzamin właśnie z polskiego i jeszcze jakiegoś wybranego przedmiotu, którym mogła być np. matematyka, z którą, po technikum, też w miarę dobrze sobie radziłem. O samej filozofii miałem bardzo mgliste pojęcie, ale czułem, że to może być właściwy kierunek dla trochę zagubionego, niewiedzącego co ze sobą zrobić hipisa, którym wtedy byłem. Złożyłem więc papiery na filozofię na Uniwersytecie Śląskim, zdałem egzaminy i… zostałem przyjęty. Pamiętam, że było tam coś ok. 2,5 kandydata na jedno miejsce, więc nie była to czysta formalność.
Logika natomiast to był już bardziej świadomy wybór. Po pierwsze, mieliśmy na studiach wspaniałego wykładowcę z tego przedmiotu – prof. Marka Tokarza. Uwielbiałem jego wykłady i chodziłem na wszystkie, pomimo że na pierwszym roku odbywały się w poniedziałki o ósmej rano. A studiowanie filozofii to oczywiście było nie tylko czytanie mądrych książek, ale również, a może przede wszystkim, dużo imprezowania. Więc po weekendzie człowiek miał prawo być czasem zmęczony 😉. Po drugie, przy logice formalnej bardzo przydało mi się to, czego nauczyłem się w tym moim nieszczęsnym technikum elektronicznym. Bez problemu rozumiałem wszystko, o czym była mowa na zajęciach. Gdy koledzy i koleżanki, humaniści z krwi i kości, mieli problemy z logiką, okazało się, że potrafię im to w miarę jasno wytłumaczyć. Tak odkryłem swój talent pedagogiczny 😊. Dalej poszło prosto. Już w połowie studiów byłem pewien, że pracę magisterską będę pisał z logiki, oczywiście pod kierunkiem prof. Tokarza. Wyszła ta praca chyba całkiem niezła…, bo gdy w Zakładzie Logiki w Instytucie Filozofii UŚ zwolniło się miejsce, to zaproponowano mi, żebym zaczął tam pracować i pisał doktorat.
J: Krzysztof i weekendowe imprezowanie, to brzmi nieco surrealistycznie, czy wręcz jako wstęp do tematu o trzeciej twarzy Truchtacza 😉. Ale to też historia o tym, ile każdy z nas ma do opowiedzenia.
A wracając do naszego tematu, to czy był jakiś moment przełomowy?
K: Jakiegoś jednego momentu nie pamiętam. Może jedynie była nim ta, lekko wtedy szalona, decyzja, żeby po technikum elektronicznym zdawać na filozofię, o której prawie nic nie wiedziałem. Potem wszystko układało się jakby samo, małymi kroczkami we właściwym kierunku. Trochę tak, jakby ktoś z góry to zaplanował i w odpowiedniej chwili podsuwał mi odpowiednie narzędzia, kierował na właściwe ścieżki.
J: Dlaczego wybrałeś właśnie logikę jako swoją specjalizację?
K: Na to pytanie odpowiedziałem już w zasadzie wcześniej…
J: Chciałbym to tylko doprecyzować!
K: Największy wpływ miał na to wspaniały, charyzmatyczny wykładowca. Możliwość późniejszej pracy z nim, to był dla mnie wielki zaszczyt. Jednocześnie w czasie studiów odkryłem, że filozofia jako całość, przynajmniej w akademickim wydaniu, to jednak nie jest to, co by mnie jakoś szczególnie fascynowało. A w logice, która wprawdzie jest do filozofii zaliczana, ale jednak pozostaje mocno na jej obrzeżach, znalazłem dla siebie wygodną niszę. Znalazłem coś, co mnie naprawdę zainteresowało i z czym jednocześnie dość dobrze sobie radziłem.
J: Co Cię w niej fascynuje?
K: Fascynuje – to może za dużo powiedziane. Ale lubię logikę, bo panuje w niej jakiś porządek, przewidywalność. Daje punkt oparcia w naszym coraz bardziej chaotycznym, zwariowanym (choć chyba lepsze słowo to – popieprzonym) świecie.
J: Czy widzisz zastosowania logiki formalnej w codziennym życiu – poza światem akademickim?
K: Dla takiej tradycyjnej logiki, która jest zwykle nauczana na uniwersytetach, to szczerze mówiąc nie bardzo. Oczywiście, może się ona przydać programistom, czy ogólnie osobom zajmującym się szeroko rozumianą informatyką lub obecnie tak modną sztuczną inteligencją. Ale „zwykły człowiek” z nauki logiki formalnej większych korzyści nie odniesie. Tak zwane tabelki zero-jedynkowe, różne dziwne symbole: koniunkcje, implikacje, alternatywy itp. – znajomość tego nie jest raczej nikomu na co dzień potrzebna.
Jednak logika, to nie tylko logika formalna. Szeroka definicja logiki mówi, że to jest dziedzina zajmująca się poprawnym myśleniem i poprawnym przekazywaniem myśli, czyli komunikacją. W ramach logiki poruszane są więc też bardziej uniwersalne problemy związane z myśleniem i posługiwaniem się językiem. Jak myśleć i mówić w sposób jasny, precyzyjny? Jak unikać różnych pułapek, jakie język czasem na nas zastawia? Jak znajdować błędy w argumentach, które padają nieustannie z ust polityków, publicystów? To wszystko są tematy, które też funkcjonują w ramach logiki, jednak nie tej, która tradycyjnie była i jest nauczana, ale jej nowej gałęzi – tzw. logiki nieformalnej. I to są rzeczy, które są jak najbardziej przydatne dla każdego. Niestety, na większości kursów logiki poświęca się im zwykle mało miejsca. Choć może teraz to się trochę zmienia.
J: I tego mi chyba właśnie brakowało, kiedy miałem styczność z Logiką. Albo nie miałem tyle szczęścia do wykładowcy co Ty. Natomiast teraz chciałbym się dowiedzieć, jakie wyzwania stoją przed popularyzacją tej dziedziny?
K: Myślę, że najważniejsze jest pokazanie, że logika może być ciekawa i potrzebna. I jeszcze, że wcale nie musi być trudna. Część osób, które zetknęły się z logiką na studiach, ma do tego przedmiotu uraz, bo niewiele z niego rozumieli. Wynieśli z tych zajęć przeświadczenie, że jest to dziedzina trudna i do niczego niepotrzebna. Ci natomiast, którzy z logiką nigdy nie mieli nic do czynienia, często z góry zakładają, że to są sprawy dla nich zbyt skomplikowane, więc nie ma sensu nawet próbować do nich podchodzić. Aby więc logikę spopularyzować, trzeba najpierw przełamać stereotypy i uprzedzenia. Ja, tu trochę się pochwalę, próbuję od pewnego czasu to robić. Obecnie pracuję nad książką, której dałem roboczy tytuł „Logika na co dzień”. Staram się tam pokazać tę bardziej ludzką twarz logiki. Nie będzie tam żadnych definicji, wzorów, symboli itp. Zamiast tego piszę tam o tych fragmentach logiki (tej nieformalnej), które mogą być przydatne dla każdego. Wrzucam tam jak najwięcej przykładów pokazujących, że znajomość logiki naprawdę może pomóc w codziennym życiu.
J: Czekam zatem z niecierpliwością na Twoją nową publikację. Kilka wcześniejszych czytałem i mogę tylko zazdrościć Twoim studentom. Tak jak już wspomniałem wcześniej, ja nie miałem tyle szczęścia!
A wracając do filozofii, to jakie pytania filozoficzne obecnie najbardziej Cię zajmują?
K: Ja za bardzo nie czuję się filozofem. W czasie studiów miło było poznać poglądy niektórych filozofów, ale jakoś mocniej mnie to nie wciągnęło. Jak dla mnie, za dużo jest w filozofii abstrakcyjnych rozważań, które można porównać do próby odpowiedzi na pytanie, ile diabłów zmieści się na końcu szpilki. A pytania, które mnie nurtują? Chyba takie najbardziej uniwersalne, które nie tylko filozofowie sobie zadają. Skąd i po co w ogóle powstał świat? Czy było coś przed nami i czy będzie coś po nas? I takie bardziej praktyczne. Na czym polega szczęście? Jak najlepiej wykorzystać ten czas, który mamy na ziemi i uczynić świat choć odrobinę lepszym? Bardzo aktualne: jak zachować się wobec przemocy, wojny? Jednak nie łudzę się, że na te pytania będzie mi dane poznać ostateczne, niepodważalne odpowiedzi. Można co najwyżej się nad tym wszystkim pozastanawiać, gdy akurat nie trzeba zrobić zakupów, posprzątać łazienki, zawieźć samochodu do warsztatu, sprawdzić, co dzieje się na Facebooku itp., itd. Czyli, i może to dobrze, wiele czasu na te pytania nie zostaje…
J: Czy młodzi ludzie są dziś bardziej czy mniej otwarci na filozofię niż kiedyś?
K: Trudne pytanie i najłatwiej byłoby odpowiedzieć wykrętnie – niektórzy tak, a niektórzy nie 😉 Ale wydaje mi się, że coraz więcej młodych ludzie czuje się zagubionych w świecie i swoim życiu, co sprawia, że zaczynają różne rzeczy kwestionować, czegoś szukać. I to naturalnie przyciąga do filozofii. Dużo jest na studiach filozoficznych osób, które jako pierwszy kierunek wybierają coś innego, bardziej praktycznego, a na filozofię przychodzą dodatkowo, aby poszerzyć sobie horyzonty, znaleźć coś, czego inne studia nie oferują. To jest bardzo fajna, otwarta, ciekawa świata młodzież. Zresztą nie tylko młodzież – przychodzą też na filozofię ludzie w bardziej zaawansowanym wieku, czasem osoby pracujące na wysokich stanowiskach w poważnych firmach.
Od pewnego czasu prowadzimy też Uniwersytecie Śląskim taki bardziej praktyczny kierunek: „doradztwo filozoficzne i coaching”. Oprócz filozofii jest tam dużo psychologii. I na te studia jest zawsze bardzo dużo chętnych.
J: Jak wygląda typowy dzień pracy profesora filozofii – pomiędzy dydaktyką, badaniami i obowiązkami akademickimi?
K: Jest taki stereotyp, że naukowcy na uczelni mało pracują. Na pierwszy rzut oka może faktycznie tak się wydawać, bo zajęć ze studentami nie mamy aż tak dużo. Ja zwykle przynajmniej jeden dzień w tygodniu mam wolny, czasem dwa. Choć, z drugiej strony, często mam też zajęcia w weekendy – na studiach zaocznych. Jednak wykłady i ćwiczenia to nie wszystko. Dużo czasu zajmuje przygotowanie się do zajęć. Do tego dochodzi sprawdzanie prac studentów, pisanie różnych recenzji i oczywiście własnych artykułów i książek. Plusem takiej pracy jest jednak to, że wiele z tych obowiązków można sobie samodzielnie rozplanować i wypełniać je w dogodnym dla siebie czasie.
Na co dzień wygląda to różnie. Czasem jest taki dzień, w którym mam zajęcia od rana do późnego popołudnia. Wtedy po np. ośmiu czy dziesięciu godzinach gadania nie mam już za bardzo siły na nic. Najwyżej jakiś serial, piwko i spać 😊. Czasem jednak kończę zajęcia już o 11 czy 13. Wtedy staram się najpierw iść pobiegać do lasu, a potem po obiedzie jest czas na czytanie i pisanie. Gdy w jakimś dniu nie mam zajęć, to staram się jak najwięcej pisać do południa (wolę pracować rano niż wieczorem), potem przerwa na bieganie, albo przynajmniej spacer po lesie, a po obiedzie znowu trochę pracy umysłowej. Czasem przeciąga się to do nocy. Jak widać, wcale nie jest tego tak mało. Z drugiej strony pisanie i czytanie to dla mnie nie tylko praca, ale i przyjemność, więc granica między pracą a odpoczynkiem mocno się tu zaciera. Zdecydowanie wolę taki model, gdy sam sobie organizuję czas i decyduję, kiedy co zrobić, niż gdybym miał codziennie siedzieć osiem godzin w jednym miejscu w biurze.
J: już to miałem wcześniej powiedzieć, w twoim wypadku, chyba prawdziwe będzie stwierdzenie, że jak ktoś kocha, to co robi, to ani jednego dnia nie spędzi w pracy 😉
Część II – Pasja do biegania
J: Kiedy i dlaczego zacząłeś biegać?
K: Zaczęło się od psa… Pewnego dnia, był to rok 2006, trochę z przypadku, pojawiła się u nas młoda suczka, znaleziona w lesie przez koleżankę Mai. Psina była bardzo aktywna, uwielbiała biegać do upadłego, ale nie można jej było spuścić w lesie ze smyczy, bo od razu uciekała, a raczej próbowała gonić wszelkie zwierzęta, jakie udało jej się wywęszyć (a miała w sobie coś z psa myśliwskiego). W takiej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem okazało się bieganie razem z nią. Zaczęliśmy więc z Mają truchtać po lesie z pieskiem na smyczy. U mnie na początku to były marszobiegi. Byłem szczęśliwy, gdy udało mi się przebiec jakieś 200 czy 300 metrów bez zatrzymywania się i nie umrzeć. Ale z czasem dystans się wydłużał, aż udało mi się przebiec w lesie półmaraton (trasa była mniej więcej zmierzona rowerem). Wtedy mogłem powiedzieć, że jestem już prawdziwym biegaczem.
J: Czy bieganie to dla Ciebie przede wszystkim sport, sposób na zdrowie, czy może coś bardziej filozoficznego?
K: W tej chwili biegam przede wszystkim dla zdrowia i przyjemności. Choć można chyba powiedzieć, że znajdowanie przyjemności w prostych rzeczach, to taka dość filozoficzna umiejętność 😉. No i te chwile uniesienia, gdy po przebiegnięciu dłuższego dystansu, człowiek doświadcza specyficznego, niemal narkotycznego haju, albo poczucie szczęścia na mecie maratonu, to niemal mistyczne doznania. Ale wiem, że tak naprawdę, to tylko reakcje chemiczne w mózgu, więc staram się nie dorabiać do tego jakiejś ideologii, tylko się tym cieszę.
Dawniej traktowałem bieganie bardziej sportowo. Cieszyły mnie nowe życiówki, walczyłem o jak najlepsze wyniki na zawodach (oczywiście na miarę swoich skromnych możliwości). Teraz zupełnie mi to przeszło. Nie mam potrzeby rywalizacji, nawet z sobą samym. Odpuściłem więc sobie zawody (no może poza GP Mysłowic czasem 😊) i staram się biegać tylko dla przyjemności i zdrowia. Może kiedyś się to jeszcze zmieni, ale nie wydaje mi się…
J: To jeszcze doprecyzujmy, czy są jakieś momenty w trakcie biegu, które można porównać do doświadczenia filozoficznego?
K: Tak jak powiedziałem przed chwilą, zdarzają się takie niemal mistyczne momenty, na przykład niedługo przed metą dobrze przebiegniętego maratonu. Ale myślę, że nawet taki zwykły bieg po lesie, gdy człowiek nawiązuje kontakt z własnym ciałem, ma czas, aby być tu i teraz z samym sobą i otaczającą przyrodą, to też jest pewien rodzaj filozoficznego doświadczenia. Jakieś klapki w głowie mogą się wtedy otworzyć. Sokrates uważał, że najważniejsze w życiu, to poznać samego siebie. Myślę, że bieganie może w tym, przynajmniej częściowo, pomóc.
J: Jakie biegi wspominasz szczególnie?
K: Na pewno pierwsze zawody, w jakich wziąłem udział, a było to nie byle co – katowicki półmaraton 4energy w 2008 r. Dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie startował w żadnej profesjonalnie zorganizowanej imprezie, to było niesamowite przeżycie. Bieg przez centrum Katowic, zamkniętymi ulicami, które wcześniej znałem tylko z samochodu, kibice dopingujący na trasie, no i przede wszystkim meta w Spodku. To robiło wrażenie! Chciałem złamać 2 godziny, a wyszło ponad pięć minut lepiej. Gdy wbiegałem tunelem do Spodka, to czułem niesamowitą euforię. Po takim biegu można się uzależnić i chcieć coraz więcej i więcej…
J: Jak ja Cię dobrze rozumiem. Mój, to co prawda nie był pierwszy bieg, ale ten czerwony dywan (nie pamiętam już czy prawdziwy, czy urojony) w Spodku prowadzący na metę pozostanie na zawsze w mojej pamięci!
A dłuższe biegi? Maraton, przecież nie jest Ci obcy, ale czy któryś jest szczególny dla Ciebie?
K: Każdy maraton to jest wielkie przeżycie, ale dwa pamiętam szczególnie. Pierwszy to oczywiście mój maratoński debiut – pierwsza edycja Silesia Marathon w 2009 r. Ten bieg dał mi solidnie w d. i nauczył pokory. Oczywiście, jak większość debiutantów, zderzyłem się z klasyczną maratońską ścianą. Parę kilometrów przed metą stwierdziłem, że to nie ma sensu. Gdy na Zawodziu doszedłem do ul. 1 Maja, postanowiłem, że się wycofuję i do mety przy Spodku dojadę tramwajem. Stanąłem z boku trasy i zacząłem odpinać numer. Zobaczył to jakiś starszy biegacz i spytał, co robię. Gdy mu szczerze odpowiedziałem, to… zaczął mnie strasznie opierdalać. Przy użyciu słów, których nie da się zacytować, kazał mi przypiąć numer z powrotem i ruszać w stronę mety. Powiedział, że jak się wycofam, to do końca życia będę żałował. A przecież spokojnie zmieszczę się w limicie, nawet jak te ostatnie kilometry przejdę w spacerowym tempie. No i posłuchałem go… Do mety dotarłem ostatecznie ledwie żywy, z czasem prawie 5 h (na starcie celowałem w 4:15 i z grupą biegnącą na ten wynik trzymałem się do mniej więcej połowy dystansu). Nie wiem, kim był ten człowiek, który mnie wtedy zmobilizował, ale do dziś mu za to w myślach bardzo dziękuję. Na mecie podjąłem mocne postanowienie, że już nigdy więcej w maratonie nie wystartuję, ale jak trochę odpocząłem, to oczywiście zmieniłem zdanie.
Drugi maraton, który utkwił mi w pamięci, to Silesia Marathon w 2017 r. Wprawdzie nie złamałem wtedy upragnionych 4 h, ale zrobiłem życiówkę 4:05:30. Najpiękniejsze były w tym biegu ostatnie metry, tuż przed metą na Stadionie Śląskim. Byłem koszmarnie zmęczony, ale wiedziałem, że życiówka jest blisko, więc biegłem jak na skrzydłach. No i magia legendarnego stadionu zrobiła swoje. Gdy byłem już na bieżni, kilkaset metrów przed metą, to łzy mi leciały ze wzruszenia.
J: To było wzruszające! A teraz, proszę powiedz mi jakie znaczenie ma dla Ciebie przynależność do klubu biegowego?
K: Jak pewnie większość Truchtaczy zauważyła, nie biorę zbyt aktywnego udziału w klubowych działaniach (bardzo delikatnie mówiąc 😉). Ale to wynika z mojego charakteru – jestem introwertykiem i najlepiej czuję się, gdy jestem sam. Przebywanie z ludźmi, nawet takimi, których bardzo lubię, dość szybko mnie męczy. Instynktownie unikam zatłoczonych miejsc (czyli takich, w których jest więcej niż 2 – 3 osoby 😉). Może dlatego tak spodobało mi się bieganie, które jest przecież bardzo indywidualnym sportem… Ale mimo to lubię czasem spotkać się z osobami, z którymi łączy wspólna pasja. Z jednej strony można porozmawiać o bieganiu, a z drugiej poznać ludzi, z którymi w innej sytuacji pewnie nie byłoby okazji się spotkać. No i oczywiście, gdy jeszcze startowałem w zawodach, bardzo fajnie było czuć się członkiem jakiejś większej wspólnoty. Miło było zobaczyć na starcie ludzi w takich samych koszulkach, dodawać sobie wzajemnie otuchy. A na trasie czy też przed metą słyszeć doping tych, którzy akurat tego dnia nie biegli (Nigdy nie zapomnę „Glory, glory…” wspomaganego dźwiękiem kołatki 😊). Zawsze dodawało mi to skrzydeł.
J: Czy traktujesz to bardziej jako społeczność, czy treningową strukturę?
K: Na początku to było jedno i drugie. Kiedyś korzystałem z porad treningowych i startowych innych, bardziej doświadczonych biegaczy. Wspólne treningi motywowały mnie do podejmowania kolejnych wyzwań. Teraz, kiedy już przestało mi zależeć na poprawianiu wyników i startach w zawodach, pozostały względy towarzyskie. A że moje potrzeby towarzyskie są, jakie są, to wygląda to tak, jak wygląda 😉
J: Czy bieganie wpływa na Twoją pracę naukową – np. wspomaga koncentrację, twórcze myślenie?
K: Tak, jak najbardziej. Już wielokrotnie tego doświadczyłem, że gdy myślałem intensywnie nad jakimś problemem, to rozwiązanie pojawiało się podczas biegu. W czasie biegania przychodziły mi do głowy pomysły na jakiś artykuł albo na najlepsze opisanie jakiejś kwestii. Oczywiście nie na zawodach, tylko podczas spokojnego treningu. Zauważyłem, że najczęściej dzieje się to mniej więcej między 30 a 60 minutą biegu. Chyba wtedy w mózgu zaczynają się wytwarzać te wszystkie endorfiny i inne naturalne narkotyki, które wspomagają też myślenie.
Część III – Punkt wspólny: filozofia i bieganie
J: Czy można powiedzieć, że bieganie ma coś wspólnego z filozofią?
K: Parafrazując Edwarda Stachurę („Wszystko jest poezja, każdy jest poetą”), można by powiedzieć, że wszystko jest filozofią, a więc bieganie też. Biegacz musi (albo przynajmniej powinien) sobie w pewnym momencie odpowiedzieć na pytania: po co biega, co chce dzięki temu osiągnąć, czy daje mu to satysfakcję. Podobne pytania, z punktu widzenia filozofii, można zadać odnośnie całego życia. Bieganie uczy też, że nie ma nic za darmo (jak nie popracuję ciężko na treningu, to życiówki nie zrobię), ale są też limity, które każdego ograniczają (choćbym nie wiem, jak trenował, to maratonu w 3 h nie przebiegnę). Są rzeczy, na które mam wpływ (mogę się do biegu przygotować najlepiej jak potrafię), ale często zdarzają się też takie, których przewidzieć się nie da, a które mogą pokrzyżować wszystkie plany (nagłe załamanie pogody, kontuzja). To są uniwersalne prawdy, można by powiedzieć – „filozoficzne”, choć raczej nie chodzi tu o uniwersytecką filozofię, tylko taką potocznie rozumianą.
J: Czy odnajdujesz podobieństwa między tymi dziedzinami?
K: Pierwsza rzecz, która mi się od razu nasuwa, to konieczność bycia systematycznym i cierpliwym. W obu tych dziedzinach, aby coś osiągnąć, trzeba się mocno napracować i na efekty trochę poczekać. Postępy robi się bardziej małymi krokami niż wielkimi skokami. No i są to „sporty” bardzo indywidualne. Aby coś w ramach filozofii wymyślić, trzeba wcześniej spędzić wiele czasu na czytaniu i myśleniu. Podobnie, zrobienie dobrego wyniku np. w maratonie wymaga wielogodzinnych, często samotnych treningów.
J: Czy kiedykolwiek zdarzyło Ci się rozwiązać problem filozoficzny podczas biegu?
K: Jakiegoś wielkiego problemu, to nie rozwiązałem – ani w czasie biegu, ani w innym momencie 😉. Ale, tak jak mówiłem wcześniej, wiele ciekawych pomysłów na artykuł czy ujęcie jakiegoś tematu, przyszło mi do głowy w czasie biegania. Zresztą to nie musi mieć tylko związku z pracą. W czasie biegania zdarzało mi się wyraźniej zobaczyć i zrozumieć jakąś sytuację – nagle doznawałem olśnienia i wiedziałem jaką podjąć decyzję w jakiejś życiowej sprawie, jak się zachować, co zrobić itp.
J: Jakie myśli przychodzą do głowy podczas długiego biegu – czy są to rozważania naukowe, czy raczej stan medytacyjny?
K: Mam z tym bardzo różnie. Wiele zależy od nastroju – czy jestem zmęczony, czymś zdenerwowany, czy coś mnie dręczy w danej chwili itp. Czasem intensywnie szukam rozwiązania jakiegoś problemu i zabieram go ze sobą na trening. Ale często po prostu biegnę i staram się o niczym nie myśleć. Albo obserwuję, tak trochę z zewnątrz, jakie myśli pojawiają mi się w głowie, przychodzą i odchodzą. To właśnie taki rodzaj medytacji i jednocześnie oderwanie się od codzienności. Jestem tu i teraz, sam ze sobą, ewentualnie z tym, co pojawia się po drodze. Czasem na dłuższe wybieganie biorę jakąś muzykę do słuchania, czasem jakiś podcast, a czasem wolę biec w ciszy i słyszeć tylko przyrodę. Nie ma tu reguły – zmienia mi się to z dnia na dzień.
J: Czy logik może być dobrym biegaczem? A biegacz – dobrym logikiem?
K: Oczywiście – jestem tego najlepszym przykładem 😉 A tak poważnie, to myślę, że w bieganiu fajne jest to, że zupełnie nie ma znaczenia, co się robi w innych dziedzinach życia. Ludzie wykonujący różne zawody, mający różne poglądy, różne doświadczenia życiowe, mogą się spotkać na jednej płaszczyźnie.
Część IV – Refleksje osobiste i uniwersalne
J: Jakie książki (nie tylko filozoficzne) poleciłbyś komuś, kto chce lepiej zrozumieć siebie – czy to przez bieganie, czy przez myślenie?
K: Z samej klasycznej filozofii, to nic nie przychodzi mi do głowy. Natomiast mnie bardzo dużo dały książki, które pozwalają lepiej zrozumieć to, jak myślimy i jakie błędy w tym myśleniu popełniamy. Ale to są rzeczy bardziej z psychologii niż z filozofii. Świetna jest książka „Pułapki myślenia” D. Kahnemana. Albo bardziej znana i łatwiejsza „Wywieranie wpływu na ludzi” R. Cialdiniego. Te książki pokazują, jakie mechanizmy rządzą naszym myśleniem i jak łatwo mogą to wykorzystać ci, którzy je znają i chcą manipulować innymi ludźmi. Warto zdawać sobie z tego sprawę i dzięki temu, przynajmniej częściowo, jakoś się przed tym niechcianym wpływem bronić.
Natomiast jeśli chodzi o bieganie, to największe wrażenie zrobiły na mnie książki związane jakoś z biegami ultra (choć sam żadnego ultra nigdy nie przebiegłem). Ogromnie podobali mi się „Urodzeni biegacze” Ch. McDougalla, a także książki jednego z największych ultrasów Scotta Jurka – „Jedz i biegaj” i „Północ”. To są takie książki, w czasie czytania których chce się od razu zakładać buty i ruszać na jakąś długą trasę. A jednocześnie to są książki bardzo mądre. Widać, że ich autorzy dużo przeżyli i można się od nich czegoś nauczyć. Cóż, w czasie wielogodzinnych (czy nawet wielodniowych) biegów można zapewne lepiej poznać siebie i dogłębniej wiele spraw sobie przemyśleć, niż podczas sprintu na 100 m (nic nie ujmując np. Ewie Swobodzie 😊).
J: Czego nauczyłeś się o sobie dzięki filozofii, a czego dzięki bieganiu?
K: Z samej filozofii, to niewiele. Jak już zresztą mówiłem, ja nie czuję się filozofem w takim klasycznym rozumieniu. Po prostu wykonuję zawód logika, pracując w Instytucie Filozofii. To, czego na pewno dzięki filozofii się dowiedziałem, to że na niektóre pytania, te najważniejsze, nie znajdę odpowiedzi.
A bieganie uczy mnie cały czas. Kiedyś pomogło mi poznać własne ograniczenia, ale też dało trochę pewności i wiary w swoje możliwości. Czasem w trudnej sytuacji mogłem sobie pomyśleć – przecież przebiegłem maraton… skoro tam dałem radę, to tutaj też musi się udać! (Tak na marginesie – jako logik wiem, że to nie jest dobry argument. Ale i tak czasem działa 😊) Jakiś czas temu bieganie utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mam jakiejś wielkiej potrzeby rywalizacji, ścigania się z innymi, nawet dla zabawy. Że mogę coś robić po prostu dlatego, że mi to sprawia przyjemność i nie musi to prowadzić do osiągnięcia jakiegoś celu. Nie muszę kontrolować czasu, porównywać swoich wyników z innymi, realizować jakichś planów treningowych. Mogę po prostu wyjść do lasu (albo w lecie na plażę), biec przed siebie i czerpać z tego radość. To bardzo ważna lekcja. Uświadomienie sobie tego pomaga mi w pracy, w której też coraz bardziej świadomie rezygnuję ze swoistego wyścigu szczurów, robienia kariery itp. Tak jak w bieganiu, skupiam się po prostu na tym, co chcę robić, co mi ciało podpowiada, że jest dla mnie dobre, bez względu na to, co inni o tym sądzą.
J: Dziękuję Ci Krzysztofie za tę rozmowę. Krótka ona nie była. ale i tak czuję niedosyt. Rozmowa z tobą, bardzo mnie wciągnęła. Miałbym jeszcze kilka pytań, ale wyprzedzając mnie nieco, odpowiedziałeś na nie, choć częściowo już w powyższych, swoich wypowiedziach.
Cieszy mnie też, że przedstawiłeś starą prawdę biegaczy – „jak przebiegłem maraton, to dam radę zrobić wszystko” w ujęciu logiki, czyli jest to guzik prawda, ale i tak dla każdego maratończyka działa jak dopalacz 😊.
A więcej informacji o Panu profesorze, tych najbardziej aktualnych, można znaleźć pod tym linkiem:

Finisz w Spodku, podczas pierwszego w życiu półmaratonu (2009 r.). Strój biegowy jeszcze bardzo nieprofesjonalny, za to radość z biegania ogromna.

Meta Silesia Marathon w 2017 r. Gdy biegłem po bieżni Stadionu Śląskiego, łzy mi leciały ze zmęczenia i wzruszenia.
J. Ksi.
P. S.
Jeśli się podobało, to zapraszam do przeczytania również poprzednich wywiadów, które znajdziecie pod linkami:
Waldemar Piela: https://truchtacz.org/druga-twarz-truchtacza-czyli-truchtem-do-pasji-%f0%9f%98%89-cz-1-waldek/
Jakub i Kamil Staciwa: https://truchtacz.org/druga-twarz-truchtacza-czyli-truchtem-do-pasji-cz-2-jakub-i-kamil/